Stephen King to Król i wszyscy to wiemy. Jeśli zdecydujemy się sięgnąć po jego powieść jest wielce prawdopodobne, że będziemy się dobrze bawić, nawet jeśli ta zabawa będzie podlana chwilami Wielkiego Strachu. Nie inaczej jest z jego powieścią „The Tommyknockers”.
Late last night and the night before, tommyknockers, tommyknockers knocking on my door. I wanna go out, don’t know if I can 'cuz I’m so afraid of the tommyknocker man
Bobbi Anderson jest pisarką westernów, mieszka z psem Peterem w chacie w lesie i dobrze jej się żyje. Podczas jednego ze spacerów potyka się o kawałek wystającego z ziemi metalu i zaciekawiona postanawia go wykopać. Decyzja ta ma ogromne konsekwencje dla niej i mieszkańców pobliskiego miasteczka Haven, bo okazuje się że jest to ogromny statek kosmiczny. Mało powiedzieć, że to sielskie miejsce zmienia się w miejsce grozy, śmierci i mroku, ono praktycznie przestaje istnieć w „ludzkiej” postaci.
Powieść czyta się dobrze. Autor stosuje tutaj schematy za które się tak bardzo go lubi: zamkniętą społeczność małego miasteczka, nieoczywiste postacie, które okazują się lepsze niż się spodziewamy, dziwne motywy, które jak się komuś o nich opowiada to brzmią jak bzdura, ale właściwie…? Dla koneserów stylu Kinga jest tutaj dużo przydługawych opisów, co czasami męczy. Fabuła mogłaby się trochę szybciej posuwać do przodu, ale kto właściwie chciałby, żeby ten statek był szybciej wykopany? Jak już się dotrze do końca to ogólnie można poczuć się usatysfakcjonowanym z lektury.
Polecam to tym, którzy interesują się i boją się interesować kosmitami.